Stanisław Pląder, w latach 60′
Stanisław Pląder, w latach 60′, Nauczyciel w Szkole Podstawowej w Giżynie. Oto jego wspomnienia z tamtych lat…
Mój udział w pisaniu historii Giżyna może obejmować lata 1962 – 1965 oraz kilkudniowy pobyt w roku 2005-tym. Upływający czas zaciera, niestety, daty i zdarzenia, a najbardziej imiona oraz nazwiska. Jeśli więc napiszę coś bezosobowo, proszę o wyrozumiałość; minęło przecież prawie pół wieku, a ja mam w tej chwili 67 lat i 7 miesięcy. (patrz foto)
Pobyt na Ziemi Szczecińskiej zaczął mi się 16 sierpnia 1962. Wówczas to Wydział Oświaty w Pyrzycach zatrudnił mnie jako nauczyciela matematyki w Wierzbnie nad jez.Miedwie. Już po blisko trzech miesiącach pracy mianowano mnie kierownikiem Szkoły Podstawowej w Giżynie. Z żalem rozstawałem się z fantastycznym szefem Tadeuszem Sroką, jego małżonką oraz z małym gronem nauczycielskim. Państwo Srokowie byli uroczymi gospodarzami, miałem u Nich mieszkanie z wyżywieniem i nawet nie pamiętam odpłatności z mojej strony!
Do szkoły giżyńskiej wprowadziłem się pewnej listopadowej niedzieli w 1962 roku. Akurat wtedy odbywała się zabawa w Świetlicy(?), na którą „porwali mnie” Ewa Runiewska-Sperczak z mężem Kazikiem. Były tańce, jakiś poczęstunek, poznawanie ludzi … Serdecznie zajęli się mną, oprócz wspomnianych Sperczaków, Janina i Stefan Wulkiewiczowie oraz Państwo Kojowie. Innych nazwisk nie pamiętam. Pamiętam natomiast duże i ciężkie klucze od budynku szkolnego, które zawadzały w kieszeni spodni …
Przeprawę z Wierzbna Szczecińskiego do Giżyna przez jezioro Miedwie zapewnił mi rybak, którego ani imienia, ani nazwiska nie pamiętam. Mieszkał z rodziną – chyba żona z matką lub teściową – przy kanale w pobliżu naszej szkoły. Była to zwyczajna płaskodenna łódź zaopatrzona w silnik spalinowy. Moje mienie spakowałem w jedną walizkę oraz w kilka kartonów. Sama jazda była szybka i dla mnie dość egzotyczna, bowiem pierwszy raz w życiu znalazłem się na takim wielkim akwenie. Pana rybaka odwiedziłem za jakiś czas, poznałem wówczas rodzinę, jadłem bardzo dobre potrawy i słuchałem opowieści repatrianta z Kraju Rad. Pamiętam, że wstrząsnęła mną 7-letnia służba wojskowaw Armii Czerwonej. Nasze LWP wymagało tylko 2-ch lat, w marynarce 3-ech. Dlaczego siedmioletnia? Jak wiemy, ZSRR był ogromnym krajem, o różnych klimatach, bardzo rozmaitych kulturach i rasach ludzkich. Wodzowie chcieli mieć armię wyszkoloną i sprawdzoną w tych właśnie warunkach.
Rewizyta u mnie skończyła się tęgim piciem (pewnie pół na głowę) – mam zdjęcie pstryknięte przez gościa, ja już nie potrafiłem się zrewanżować. Kiedy ten pan i rodzina wyprowadzili się z Giżyna oraz dlaczego – nie mam pojęcia. Organizacja szkoły w latach 1962/63, 1963/64 oraz 1964/65 była niezmienna – klasy łączone, 7 klas, Grono Nauczycielskie 3- osobowe, osoba sprzątająca oraz palacz w okresie zimy. Przejąłem obowiązki kierownicze od Pana Szpiecha oraz jego przydział nauczania. Początkowo byłem przerażony, bo spadło na mnie prowadzenie I klasy oraz nauczanie matematyki we wszystkich pozostałych II+III, IV+V i VI+VII. Nauczanie matematyki uwielbiałem, miałem do tego kwalifikacje. Dramat polegał na tym, że nigdy nie spotkałem się z metodyką nauczania w klasach łączonych, ani tym bardziej z KLASĄ PIERWSZĄ!!! Jakie były efekty moich bojów pedagogicznych? O tym mogą dziś powiedzieć byli uczniowie I – klasiści: Zosia Koj, Skowronek, Kapuściński, Kapuścińska i jeszcze jedna dziewczynka … Do pracy w klasach łączonych trzeba było pisać konspekty z podziałem na części nauczania „głośnego” oraz „cichego”. Gdyby nie pomoc Ewy Runiewskiej-Sperczak oraz Feliksa Słodkowskiego, miałbym się „z pyszna”! Potem jakoś poszło, ale dziś patrzę na to bardzo krytycznie. Dlatego bardzo przepraszam tych Wszystkich Uczniów, których być może zawiodłem, skrzywdziłem ocenami i opiniami! Pani Ewa uczyła przedmiotów humanistycznych i biologii, a Pan Feliks miał przedmioty artystyczno-techniczne oraz wychowanie fizyczne. Akademie KU CZCI oraz inne uroczystości szkolne Oboje dzielnie przygotowywali. Sprzątaniem wszystkich pomieszczeń oraz opalaniem zajmowali się starsi Państwo Wulkiewiczowie, rodzice wcześniej wspomnianego Stefana.
Mieszkali w pobliżu szkoły, byli bardzo skromni i cisi, trudno mi cokolwiek więcej o Nich wspomnieć. Moim mieszkaniem stała się kancelaria szkolna, a Państwo Szpiechowie mieszkali jeszcze u nas przez jakiś czas, dopóki nie dostali mieszkanie w Pyrzycach. Pan Szpiech został podinspektorem Wydziału Oświaty Urzędu Powiatowego. Ponieważ nie posiadałem mebli, a pobyt w Giżynie uważałem za tymczasowy, musiałem improwizować. Na strychu znalazłem ramę ze sprężynami od metalowego łóżka oraz starą kołdrę, która zastąpiła mi materac. Rama wsparta na czterech stosach cegieł, przykryta „materacem” stanowiła mój tapczan, komplet pościeli już posiadałem. Koszarowa szafka przyciągnięta z korytarza była moim meblem na odzież i bieliznę. WC znajdowało się w odległości 60m od budynku, pompa z wodą bliżej, ale również na zewnątrz. W kuchni był piec z płytą żeliwną oraz bardzo już archaiczny zlew i umywalka na stojaku. W takich warunkach socjalnych mieszkali wszyscy lokatorzy mieszkania służbowego (Szpiechowie, Sperczakowie, ja, a potem Feliks). To byłaby II część moich wspomnień. Pewnie zanudziłem Czytelników, ale mnie samemu miło jest pisać o miejscach i czasach związanych z młodością.
Nasza kuchnia w szkole giżyńskiej! Wspominałem już o piecu z płytą, na której gotowało się posiłki. Pamiętam zimny jesienny wieczór i mój powrót z konferencji w Pyrzycach, pieszo z Żabowa. Głodny taki, że do dzisiaj pamiętam żądzę zjedzenia czegokolwiek. Już w korytarzyku poczułem zapach domowej kapusty z grochem! Jeszcze chwila i rozkoszujemy się w trójkę (ze Sperczakami) tymi pysznościami. W dniu 1-go każdego m-ca odbieraliśmy pensje w Pyrzycach. Grubsze zakupy, a przede wszystkim papierosy na cały miesiąc (po 30 paczek). Pani Ewa zaproponowała, żeby popielniczki opróżniać pod „fajerki” do pieca kuchennego – tak na wszelki wypadek. Jakże często zapasy niedopałków przydawały się na zaspokojenie głodu nikotynowego przed pierwszym… Wstyd się teraz przyznawać! Kawę pijało się wówczas też specyficznie. Tzw. fusiankę wykorzystywało się doszczętnie –dolewaliśmy wrzątek, a potem sam osad zasypywało się cukrem i zjadało! Od ponad 10-ciu lat nie palę, kawę piję tylko z ekspresu i to bez cukru, ze śmietanką jedynie. POLECAM ! Rok szkolny 1962/63 przemieszkałem w większości sam po przeprowadzce P-stwa Szpiechów do Pyrzyc.
Pierwsze spotkanie towarzyskie zorganizowałem wiosną (20-te urodziny, a może imieniny) w swoim kawalerskim pokoju-kancelarii. Byli Sperczakowie i Wulkiewiczowie, było miło i wesoło do czasu, aż…w rozmowie wyszło, że mam 20 lat. Tylko tyle? Taki młody i już Pląder! Mógłby pan po zapałki biegać. Było mi i głupio i przykro, autorytet spadał. No bo czy to moja wina, żem taki młody? Do końca roku szkolnego stołowałem się u Pani Janiny Wulkiewicz. Chodziłem na obiady, kolację zabierałem ze sobą, a śniadania przynosiły mi dzieci – Zosia lub Andrzejek. Jak najserdeczniej wspominam starania Pani Jasi o mój żołądek, Jej absolutną doskonałość i czystość. Obiady były pyszne, podane wykwintnie i z ogromną życzliwością, a przecież praca w gospodarstwie rolnym nie była kolorowa! Pani Jasiu w Niebie – przyjmij moje serdeczne wyrazy wdzięczności! Następny odcinek poświęcę latom szkolnym 63/64 oraz 64/65.
Wakacje 1963 po raz pierwszy i ostatni spędziłem poza moją najbliższą rodziną z Małopolski. Ponieważ Pani Ewie udało się namówić mnie na założenie ZUCH-ów i tym samym wejście w skład Kadry Instruktorskiej ZHP przy Komendzie Pow. w Pyrzycach, w lipcu wyjechałem na obóz do Niechorza. Naszym komendantem był wówczas pan Sędłak(?), brat Inspektora Oświaty. Zadaniem naszego Hufca było zorganizowanie i poprowadzenie podobozu na Międzynarodowym Obozie MALTA 63 z udziałem harcerzy i pionierów polskich, niemieckich, radzieckich, węgierskich (inn. nie pamiętam).Nam przydzielono polskich harcerzy oraz pionierów z Rostocka NRD. Początkiem lipca cała nasza kadra ze sprzętem (ogromne namioty wieloosobowe, łóżka, materace, garnki itp.) wyjechała do Niechorza na kilka dni przed inauguracją obozu.
Musieliśmy wszystko przygotować na powitanie obozowiczów. Nie będę opisywał szczegółów, ale czas ten wspominam bardzo ciepło i serdecznie …Pod koniec obozu musiałem wyjechać na parutygodniowy kurs kierowników szkół do Szczecina. Tak więc lipiec – obóz, sierpień – Szczecin i już nie było czasu na odwiedzenie Rodziców. Przed rozpoczęciem roku 1963/64 P-wo Sperczakowie przeprowadzili się do mnie, do szkoły. Zamieszkali w dużym pokoju, ja pozostałem w swoim „polowym”, a kuchnia była wspólna i wyżywienie także. Trudno jest mi w tej chwili rozgraniczyć wydarzenia z dwóch lat szkolnych, użyję więc tylko „migawek”. Moja praca z Zuchami? Mieliśmy TOTEM, na który podczas zbiórek przywieszały dzieci wstążeczki ze swoimi nazwiskami. Były zabawy, śpiewy, zdobywanie sprawności. Czy była to działalność wychowawcza i atrakcyjna dla moich podopiecznych, mogą Oni sami powiedzieć. Najbardziej lękam się opinii Zosi Kojówny, która była celująca ze wszystkiego, a teraz jest podobno nauczycielką. Zosiu! Bądź dla mnie starego wyrozumiała. Bardzo miło wspominam też comiesięczne spotkania kadry instruktorskiej w Pyrzycach – trwały one z soboty na niedzielę z noclegiem w którejś szkole na ogromnej sali. Tzw. Ogniska Związku Nauczycielstwa Polskiego odbywały swoje spotkania kilka razy w roku, za każdym razem w innej miejscowości. No i przyszła kolej na naszą szkołę. Bardzo się bałem tej imprezy – myślałem, że nie podołamy ugoszczeniu ok. 50-ciu nauczycieli w takiej małej szkółce! Pieniądze otrzymaliśmy od Zarządu Ogniska, ale jak to zorganizować? Nieoceniona Pani Ewa razem z aktywem Rodziców przygotowała i przeprowadziła całą imprezę. Wszystko się udało świetnie, następnego dnia roznosiliśmy wypożyczone sprzęty – dokumentuje ten fakt któreś zdjęcie wcześniej eksponowane.
Pani Ewa, przy naszym z Feliksem wsparciu, zorganizowała biwak harcerski w „górkach” lekko zalesionych blisko szosy Pyrzyce-Szczecin na prawo od jez. Będgoszcz. Było to wczesną jesienią 1963 lub późną wiosną 1964 z udziałem zastępu harcerskiego oraz moich ZUCHÓW. Przygotowaniom towarzyszyły niezwykłe emocje, ponieważ większość naszych podopiecznych miała po raz pierwszy w życiu spędzić noc pod namiotem. Jak Ewa załatwiła namioty oraz odpowiedni sprzęt – sam nie wiem, a może nie chciałem wiedzieć? W sobotnie popołudnie zajechał przed szkołę ogromny wóz drabiniasty zaprzężony w parę koni (być może był to Pan Bieniek?).Zapakowaliśmy cały majdan oraz harcerzy i wio… Na miejscu rozbiliśmy fachowo namioty, zakładano już ognisko, wszyscy byli rozradowani i uniesieni czekającą nas przygodą i wtedy – rozszalała się burza z ulewą. Ratowaliśmy się jak tylko można i po pół-godzinie orzekliśmy koniec biwaku! Nie było szans na zwycięstwo z żywiołem. Pan Kazik Sperczak poszedł lub pojechał motocyklem do Giżyna i sprowadził dla nas podwózkę. Wróciliśmy do domów zmęczeni i mokrzy „do suchej nitki”. Dlaczego nie podjęliśmy ponownej próby przy stabilniejszej pogodzie? Nie wiem. A szkoda! Jesienno-zimowe wieczory pewnego roku zagospodarowaliśmy kursem klasy 7-mej dla dorosłych. Uzbierało się kilkanaście osób, których dzieciństwo przypadło na czas II wojny światowej lub tuż po. Nie zdążyli oni uzyskać świadectwa ukończenia szkoły podstawowej i postanowili wejść w rolę uczniów. Była to bardzo sympatyczna grupa ludzi, z którymi wystarczyło pracować dydaktycznie, ponieważ wychowawczo nie wymagali już zabiegów. Do dziś pamiętam Ich rozpalone oczy, zaczerwienione uszy, pilność i rzetelność w rozwiązywaniu zadań domowych. Z ogromną satysfakcją wręczaliśmy Im świadectwa po zakończeniu kursu. Z podobnymi wrażeniami zetknąłem się po paru latach, kiedy u nas w Bochni uczyłem matematyki na takim samym rodzaju edukacji. Pewnej zimy zaproponowałem uczniom kl.VI-VII naszej szkoły coś w rodzaju kursu tańca towarzyskiego. Przy adapterze i odpowiednich płytach pokazywałem podstawowe kroki do walca, tanga, fokstrota, twista i może jeszcze innych. Nie wiem, jak dzisiaj moje uczennice i uczniowie wspominają ten „kurs”, na ile pomogłem Im w wystartowaniu w dorosłe życie? Może sami nam powiedzą… Podczas mojego 3-letniego pobytu w Giżynie miałem trzy ciekawe spotkania.
Na przystanku PKS w Żabowie stała młoda dziewczyna z mojej rodzinnej miejscowości – kompletne zaskoczenie z obu stron. Okazało się, że Krystyna będąc uczennicą technikum rolniczego pod Bochnią, pojawiła się u nas na praktyce. Dodam, że nie mieliśmy okazji na ponowne spotkanie mimo że od 45-ciu lat mieszkamy w tym samym powiecie. Janek, również absolwent tego samego technikum, pojawił się bez uprzedzenia u mnie w Giżynie. Ziomek ten zdobył adres od moich Rodziców i zapragnął szczerej rozmowy w tak odległym miejscu! Nie pamiętam, czy podjąłem Go odpowiednio czy nie. Janku, jeśli czytasz ten tekst, odezwij się! Trzecie spotkanie było zaplanowane i przygotowywane odpowiednio wcześnie. W okresie dwuletnich studiów w Krakowie w latach 1960 – 1962 na kierunku matematycznym miałem zajęcia z logiki oraz z filozofii. Zajęcia te miał z nami dr Stefan Białas – prawnik i filozof. Urodził się On w roku 1898-ym, czym wprawił nas, studentów, w osłupienie podczas kilkudniowej wycieczki do Zakopanego. Należało wtedy wypełnić zbiorczą listę do zameldowania w schronisku i poznaliśmy Jego wiek – ponad 63 lata! Był wówczas bardzo sprawny fizycznie i mentalnie. Jego bardzo atrakcyjne wykłady skrzyły się od anegdot, dowcipnych porównań, powiedzonek zapisywanych i nazywanych przez nas „białasizmami”. Suche treści logiki i filozofii rozmyślnie ubarwiał i dodawał pikanterii, żeby słuchacze łatwiej przyswajali wiedzę. Uczyłem się tych przedmiotów z radością, chłonąłem nie tylko naukę, ale i postawę Profesora, jednego z najlepszych moich pedagogów w życiu. Do wszystkich zaliczeń i egzaminów starałem się jak najlepiej przygotować i po zdaniu ostatniego z nich żałowałem, że już nigdy więcej… Pasją Profesora była turystyka – kochał chodzić poza miasto w każdą niedzielę, jak sam mawiał „pod słup na wzgórek”, żeby popatrzeć na przyrodę, posłuchać ptaszków, pogadać z napotkanymi ludźmi, pożartować z psami i kotami. Zapraszał często nas, młodych studentów na te wypady. Miejscem zbiórki było „pod zegarem” na Dworcu Głównym i wtedy pociąg lub tramwaj, zależnie od celu wycieczki. Wiedział, że przyszli nauczyciele muszą zaznać smaków turystycznych. Dzięki Niemu mogłem zobaczyć najważniejsze zabytki Krakowa, być w Oświęcimiu, poznać Zakopane z Krupówkami i Kasprowym W. Kiedy od jesieni 1962 roku pracowałem w Wierzbnie, a potem w Giżynie, bardzo mocno tęskniłem za Krakowem, a szczególnie za urokliwymi o każdej porze Plantami. Pan Profesor był cierpliwym i wyrozumiałym moim „ojcem duchowym” i podczas częstej wymiany listów opisywał mi Kraków. Każdy przejazd przez Kraków do Bochni owocował spotkaniem z Profesorem w kawiarniach, a potem w Jego mieszkaniu. Miał uroczą Ĺťonę, farmaceutkę, pracującą w aptece u początku ul.Grodzkiej. Pani Jadzia, zażywna blondynka o niebieskich oczach, sporo młodsza od męża, była Jego prawdziwą radością. Mieszkali przy ul. šw. Marka 38 na IV piętrze z oknem wychodzącym na Planty! Byli bezdzietni, ale bardzo szczęśliwi aż do zachorowania na raka piersi… No, ale wracam do roku 1965-go. Wtedy to, już od lutego starałem się o przeniesienie służbowe do Bochni. Moje próby podjęte w latach 1963 i 64 nie dały efektów – Inspektorat Oświaty w Pyrzycach uparcie odmawiał! Tym razem skorzystałem z pomocy mojego Mistrza Profesora. Tak się złożyło, że rok wcześniej podróżował do Soczi na Krymie w jednej salonce z wice kuratorem szczecińskim. Panowie poznali się bardzo dobrze i polubili na, tyle, że swoje podanie o przeniesienie do Bochni podparłem listem polecającym od Profesora. Kuratorium w Szczecinie wyraziło zgodę i Pyrzyce były zmuszone do pozytywnego załatwienia mojej prośby. Byłem, więc „w skowronkach” i zaprosiłem Profesora do Giżyna na ostatnie dni mojego tam pobytu. Przyjechał w I dekadzie czerwca, odebrałem Go osobiście na dworcu w Szczecinie i potem PKS-em do Żabowa, a dalej pieszo.
Wcześniej musiałem przygotować miejsce do spania, bo ja miałem tylko fragment łóżka na cegłach! Dzięki dobroci i uprzejmości Państwa Kojów mogłem wypożyczyć tapczan z prawdziwego zdarzenia. Umieściliśmy go w moim pokoju – kancelarii i Gość miał wygodne warunki, przynajmniej do sypiania. Brak łazienki nie przeszkadzał Profesorowi, miał podobne doświadczenia jako nauczyciel małej szkółki na wschodzie Polski w okresie międzywojennym. Podobnie ciężko Mu było podczas internowania w Rumunii w latach 1939-45. Ale to już na inne opowiadanie… Po paru dniach mój Gość zabrał mały plecak i powędrował pieszo pozwiedzać Ziemię Szczecińską. Bardzo taktownie usunął się, żeby dać mi spokój na przygotowania do zakończenia roku szkolnego – wystawianie ocen, posiedzenie Rady Pedagogicznej, wypełnianie dokumentów, kancelaria, itp. Cieszyłem się z możliwości powrotu do Bochni, ale i szkoda mi było opuszczać te jeziora, łąki, no i Ludzi bardzo sympatycznych, gościnnych, dobrych i serdecznych. Źle postąpiłem, że nie urządziłem pożegnania ze szkołą, ze środowiskiem. Wyszło tak, jakbym uciekał z Giżyna. Jeśli kogoś z Czytelników, ówczesnych mieszkańców i uczniów, uraziłem takim rozstaniem to bardzo przepraszam!!! Proszę złożyć to na karb mojego młodego jeszcze wieku, zdenerwowania wszystkimi okolicznościami, kończeniem roku, itd. Gdybym miał dzisiejsze doświadczenie…Profesorowi starałem się uatrakcyjnić pobyt w Giżynie wypływaniem w kajaku na Miedwie, na Będgoszcz, na wyspę również. Pamiętam takie zdarzenie. Pojechaliśmy kajakiem nad Miedwie. Po jakiejś tam kąpieli (wiadomo, że woda płytka) Profesor chciał zmienić szorty, a w pobliżu nie było wówczas żadnych krzewów ani drzew. Odwrócił się tyłem do wsi i zaczął ściągać mokre majtki. Mówię, żeby uważać, bo ktoś może patrzeć. A Profesor bez namysłu: „ee, nie widziała d…pa słońca”. Pokładałem się ze śmiechu wtedy, a i potem wspominaliśmy jeszcze. Mieliśmy też kilka miłych spotkań przy stole ze Sperczakami, w czasie których Profesor był bardzo wesoły i towarzyski. Pod koniec czerwca spakowaliśmy się wspólnie z Gościem i dotarliśmy do Szczecina. Już wcześniej Profesor kupił miejsca sypialne do Krakowa, fundując mi najwygodniejszą z dotychczasowych podróży. Sporo osobistych rzeczy zostawiłem i wróciłem po nie w sierpniu, kiedy to przekazałem protokolarnie szkolę Panu Słodkowskiemu. Po roku odwiedziłem jeszcze raz Pyrzyce, potem byłem u Rodziców Feliksa, a także w Kamieniu Pomorskim i wreszcie w Niechorzu. To był rok 1966 i na obozie harcerskim zobaczyłem kilkoro Uczniów z Giżyna, wśród nich Zosię Koj.
To była taka podróż sentymentalna. Powtórzyłem ją w 2005 roku, ale już tylko do Giżyna i Pyrzyc w 40 lat po wyjeździe. Mogło się to zdarzyć dzięki uprzejmości i gościnności Pani Maryli Kopeć. Bardzo dziękuję Marylu! Pragnę też serdecznie podziękować Pani Stasi Oszczyk i Jej Synowi Krzysztofowi, Miło też wspominam spotkanie z dawnymi Uczniami oraz z Panią Sklepową i Panem Kojem juniorem. Pozdrawiam Wszystkich Czytelników moich skromnych wspomnień! Nie ukrywam, że z radością przeczytam każdego e’maila od byłych i obecnych mieszkańców Giżyna. Mój adres internetowy : splader1@interia.pl
AUTOR